Na przełomie grudnia i stycznia miałam przyjemność zwiedzać Amsterdam. Miasto kanałów, rowerów i domów na wodzie. Miasto w oparach marihuany. Miasto na chilloucie.
Lubię odkrywać miasta z przewodnikiem książkowym pod pachą, aparatem fotograficznym na szyi i oczywiście za rękę z bliską mi osobą. Niespiesznie chodzić po uliczkach, zaglądać na podwórka i dziedzińce, oglądać wystawy sklepowe, obserwować mieszkańców i turystów. Jakie wrażenia przywiozłam z Amsterdamu?
W Amsterdamie ciągle pada deszcz, jest buro i ponuro. A o tej porze roku jest tutaj jeszcze więcej szarości. Osobliwego uroku nadają miastu kolorowe iluminacje, wymyślnie ozdobione balkony i podwórka oraz barwni ludzie.
Amsterdam to miasto rowerów. Ozdobionych girlandami kwiatów albo maskotkami, pomalowanych w kolorowe kropki. Rowerzyści w Holandii są uprzywilejowani i niektórzy tak samo kolorowi jak ich dwukołowe pojazdy. Najbardziej zadziwił mnie mężczyzna, który jechał na rowerze i… mył zęby.
W Amsterdamie urzekły mnie domy na wodzie. Z ogródkami, kanapami, fikuśnymi stolikami i krzesełkami oraz ubranymi w światełka choinkami na dachach. A przed nimi zaparkowane samochody i oczywiście rowery.
Chyba nigdzie indziej nie ma tyle luzu, co tutaj. Na końcu dzielnicy Czerwonych Latarni znajduje się uniwersytet, obok domu publicznego jest przedszkole, a naprzeciwko kościół. Pełno coffee shopów i smart shopów. I wszędzie unoszący się zapach marihuany. Amsterdam. Miasto na chilloucie.