Uwielbiam robić zakupy na bazarach, halach targowych, jarmarkach. Miejsca te tętnią życiem. Toczą się tu rozmowy na tematy ważne i błahe. Takie pełne kramików, wypełnione po brzegi pogaduszkami między sprzedawcami a kupującymi miejsca to pulsujące serca miast.
Bazarki w Gruzji są wyjątkowe. Panuje tu uroczy rozgardiasz. Kupimy na nich pyszne sery, soczyste i słodkie owoce, dojrzałe w słońcu warzywa, aromatyczne przyprawy sypane do rożka z gazety za pomocą szklanki, która jest miarką kupowanego produktu. W plastikowych butelkach po wodzie czy soku sprzedawane są pyszne sosy domowej roboty oraz wina i czacza produkowane w piwnicach według przekazywanej z pokolenia na pokolenie receptury. Sympatyczne kobiety nawlekają na bawełniane nici orzechy i takie sznury zanurzają potem w soku z winogron zwanym pelamuszi – w ten sposób powstają czurczchele, które następnie w ciągu kilku dni wysychają w ciemnym i suchym miejscu. Te gruzińskie słodkości oblepiają przydrożne stragany i kramy na bazarach. W Gruzji spotkamy także małe piekarnie, w których można kupić pyszny, ciepły chleb prosto z pieca.
W krajach Zachodu taki handel jest nie do pomyślenia. Tutaj musi być wszystko wyprodukowane zgodnie z przepisami, w odpowiednich warunkach, z użyciem określonych przez urzędników składników. Na Wschodzie nikt się tym nie przejmuje, a wszystko jest tu zdrowe i pyszne. Boję się, żeby kiedyś zachodnie myślenie nie zniszczyło tej urzekającej swobody, panującej na gruzińskich halach targowych, tej niepowtarzalnej atmosfery, a przede wszystkim niespotykanych już u nas smaków sprzedawanych tam produktów.
Kupując pomidory i ogórki od starszej sprzedawczyni na gruzińskim bazarku, razem z zakupami dostaję od niej piękny uśmiech. Ten uśmiech jest jak słońce, od którego promienieje nagle cały świat. I niech tę radość gruzińskie straganiarki rozdają jak najdłużej.