W okolicach, w których się wychowałam, rosła dzika grusza, z której pod koniec lata spadały ulęgałki. Rozłożyste drzewo rosło na skraju lasu, tuż przy polnej drodze. Dzisiaj nie jest łatwo spotkać dzikie grusze. A szkoda…
We wrześniowe ciepłe dni chodziłam z dziadkiem do drzewa zbierać ulęgałki. Przynosiliśmy pełne kosze tych dzikich owoców, które potem dojrzewały na parapetach. Część z nich dziadek suszył na kuchni kaflowej. W całym domu pachniało polnymi gruszkami i końcem lata.
A potem, w długie chłodne wieczory, siadaliśmy w kuchni na przyjemnie ciepłej lepce i jedliśmy te pyszne owoce o ciemnym miąższu. Miękkie, soczyste, słodkie, o niepowtarzalnym smaku.
Ulęgałki zbieraliśmy z trawy, kilka, czasem kilkanaście dni po opadnięciu z drzewa. Tylko takie były najlepsze, nieco już uleżałe. Ulęgałki to jedno ze wspomnień mojego dzieciństwa. Tęsknię za krajobrazami z dzikimi gruszami przy polnych drogach, za ciepłem lepki i za smakiem dzikich gruszek. Tęsknię za przebieraniem w ulęgałkach i szukaniem tego najsmaczniejszego owocu.
Dzisiaj przebieram we wspomnieniach. Łuskam je z przeszłości. Wędruję przez wrzesień w poszukiwaniu smaków mojego dzieciństwa. I nagle na trawie znajduję ulęgałki! Tyle razy przechodziłam tą drogą i nigdy wcześniej nie widziałam pokrzywionej dzikiej gruszy. Łapczywie zbieram dzikie owoce, a potem podglądam miniony świat przez soczewkę mojej pamięci.
Warto niekiedy rozejrzeć się dookoła i poczuć świat, w którym przeszłość miesza się z teraźniejszością. Czasem naprawdę można znaleźć to, co zagubione, rozrzucone w pamięci jak ulęgałki przy drodze…